Recenzja książki Marty Madejskiej „Aleja Włókniarek”
Coraz częściej w mediach porusza się szeroko pojęte problemy kobiet. Co istotne, najczęściej poruszają je panowie. Przy okazji wyborów samorządowych padało wiele haseł o stuleciu praw wyborczych pań i nawet zauważalna jest ich coraz większa obecność w polityce. Z drugiej strony cierpnie skóra na plecach, gdy słyszymy, że seksizm, sprawy o gwałt czy molestowanie lub też mobbing wcale nie wpływają na poziom poparcia dla kandydatów. I być może niektórzy stwierdzą, że te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego, ale przecież polityk powinien służyć społeczeństwu, a nie jest w stanie tego robić, gdy nie szanuje jego połowy. I nie chodzi o parytety, feminizm ale o zwykłą przyzwoitość. Bo o to kobiety walczą od wieków ze skutkiem dalekim od ideału. Czytając „Aleję Włókniarek”, która jest niejako reportażową próbą odtworzenia historii przemysłu w Łodzi, miałam wrażenie, że nic się nie zmienia. No może poza czasami oraz obliczami, programami, politykami. W sytuacji kobiet nie zmienia się nic.
3 x K
Być może po tegorocznych wyborach samorządowych znów na ulice Łodzi wyjdą protestujący. Zapewne będzie tam wiele pań, bo historia tego miasta jest nieodłącznie związana właśnie z robotnicami, które twardo starały się walczyć o swoje prawa na przestrzeni dziejów. Kolejne rządy już wiedziały, że z tymi kobietami się nie negocjuje, ponieważ są one zdeterminowane przede wszystkim trudną sytuacją materialną. Nie ma odpowiedzi na argument, że nie da się za takie pieniądze wykarmić dzieci.
Od momentu rozwoju fabrycznej Łodzi to kobiety stanowiły główną siłę pracującą w przemyśle włókienniczym, były ważnym lecz niesłyszanym głosem, który pracował za marne pieniądze na trzy zmiany bez perspektyw na jakąkolwiek poprawę bytu. Marta Madejska z wielką dociekliwością sięga do archiwalnych zapisów, stara się odtworzyć, jak żyły kolejne pokolenia pracownic fabryk, a był to zawód dziedziczony i przekazywany z mlekiem matki. Od samego początku rozwoju Łodzi to właśnie kobiety brały na siebie ciężar rozwoju i utrzymania fabryk a także domów rodzinnych, wychowania dzieci oraz nieraz zapewniania bytu całej rodzinie. Na pracy w skrajnie trudnych warunkach oczywiście bogaciły się elity, a w zakładach nie brakowało przemocy, molestowania, mobbingu.
Mimo to dla dziewczyn ze wsi miasto było jedyną szansą na jakiekolwiek pieniądze i jakiekolwiek życie. A także na znalezienie męża. Stąd też tak szybki rozwój kolejnych fabryk, ponieważ nigdy nie narzekano na brak rąk do pracy. I tak młode dziewczęta porzucały życie podporządkowane rytmowi pór roku, siania i zbierania na ten zdeterminowany przez fabrykę. A ta żyła swoim rytmem, który zmuszał do szybkiej pracy, czujnego obserwowania kolejnych nitek, pilnowaniu wszystkich trybów maszyn w hałasie, pyle, skrajnym upale.
Dla Reymonta czy Zoli fabryki, w których pracowały kobiety, były doskonałym materiałem do pisania naturalistycznych opisów, ale za każdym z nich stały setki kobiet. A im przyświecała zasada 3xK – kapusta, kartofle, kasza. Za nimi stały setki poronień, chorób, wypadków. Kolejne epoki pokazywały dobitnie, że najprościej jest złamać każdą kobietę po prostu wizją głodu. Dlatego żyły byle jak, mieszkały w urągających warunkach, rodziły dzieci i walczyły. Bardzo często w milczeniu. Kolejne pokolenia kobiet, którym autorka w fantastyczny sposób oddaje głos, podkreślają, jak bardzo było ciężko, ale to również praca, która łączyła, dawała satysfakcję i była jedyną rzeczą, którą w danym momencie dziejowym robić mogły.
Ostateczna granica
Można założyć, że z kobietami włókniarkami można było zrobić wszystko. Na fabrykach najlepiej widać było zamiany społeczno-ustrojowe, a kolejne strajki pokazywały, jak rośnie w ludziach świadomość ich praw. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o wynagrodzenie, ale o żłobki czy przedszkola, opiekę zdrowotną, ochronę w ciąży i po porodzie oraz przyzwoite emerytury. To, co udało się osiągnąć, wraz ze zmianą władz bywało zabierane aż do całkowitego upadku i wyprzedania przemysłu włókienniczego w Łodzi. Tak właśnie zabito serce tego miasta.
Ścieżki, którymi prowadzi nas Marta Madejska, pokazują Łódź i fabryki z punktu widzenia kilku pokoleń kobiet-włókniarek, które tej pracy poświęciły dosłownie życie, a za którymi w każdym historycznym momencie nie stanął nikt. Autorka oddaje głos pracownicom, korespondentom, dziennikarzom, wydłubuje z muzeów i archiwów zakurzone nikomu niepotrzebne dokumenty, z których wyłania się bardzo smutna refleksja, że pomimo XXI wieku w wielu materiach nic się nie zmieniło. Kobiety łączą pracę zawodową z opieką nad dziećmi, domem i rodziną. Są zdecydowanie tańsze i bardziej potulne od mężczyzn, a z drugiej strony wszystkie kolejne rządy przekonują się dość boleśnie, że jest to grupa społeczna, z którą się nie zadziera. Być może ten instynkt walki za wszelką cenę i na każdym polu zawdzięczamy także łódzkim fabrykantkom.
Dlaczego warto sięgnąć po tę książkę? To nie tylko zapis historii przemysłowego miasta, ale przede wszystkim biografii kobiet, które własnymi rękami budowały nie tylko swoje domy, ale również Polskę. I nieważne jest to, że do pewnego momentu były dla wszystkich tak nieistotne, że wszystkie mogły mieć na imię Maria. Bez tej każdej Marii nie byłoby nas.