To, że codzienność bywa wyzwaniem dla osoby, która ma jakieś ograniczenia, jest dość bolesną lekcją. Dla wielu stan po złamaniu nogi, operacji czy czas choroby jest tylko przejściowy i można się wściekać, zagryźć zęby i przeżyć te zazwyczaj kilka czy kilkanaście tygodni. W perspektywie całego życia to przecież niewiele.

Inaczej jest, gdy ograniczenia są codziennością, a wyzwaniem jest każde wyjście z domu, oczekiwanie, czy przyjedzie niskopodłogowy tramwaj, czy też trzeba się zmierzyć z ilością schodów wszędzie lub podjazdami, które nijak nie pasują do rozstawu kółek. Nie da się do tego przyzwyczaić, szczególnie że pomimo szumnych zapowiedzi i teoretycznie obowiązujących ustaw dostępność pozostaje tylko na papierze.

Nie może być trochę dostępne

Ciśnienie podniósł mi artykuł Sebastiana Malickiego w Elbląskiej Gazecie Internetowej PortEl https://www.portel.pl/spoleczenstwo/slimacza-gorka-nie-dla-wszystkich-wozkowiczow/136015, a raczej komentarze doń. Cieszę się, że takie tematy coraz częściej pojawiają się w obiegu publicznym, bo każdy może coś zmienić. Może też pokazać, że po raz kolejny coś nie działa jak powinno. Z drugiej strony jest okazją do tego, by wylało się szambo.

Elbląski samorząd kolejny raz udowodnił, że dostępność jest tylko hasłem. Inwestycja zwana rewitalizacją Ślimaczej Górki tak jak chociażby wcześniejsze prace w Parku Dolinka muszą spełniać wymogi, ale nikt nie sprawdza, czy faktycznie osoby o ograniczonych możliwościach poruszania się są w stanie z atrakcji skorzystać. Po co podjazd, skoro nie da się wjechać z wózkiem, nie mówiąc już o samodzielnym korzystaniu przez osobę mobilną inaczej. Czy potrzebne są takie pokazówki z hasłem, że inaczej się nie dało, bo historia, uwarunkowania terenu, możliwości finansowe… to może trzeba było darować sobie tę wydmuszkę. Sorry, przecież nie można.

Dostępność tylko na papierze

To kolejna inwestycja, która pokazuje, że wizja niezależnego życia jest w sferze SF. Dodatkowo oliwy do ognia dodają komentarze internautów, wszak edukacja obywatelska od lat u nas leży i kwiczy. Przecież wcale nie trzeba na górkę wjeżdżać, że to czepianie się, że może i w górach też byśmy chcieli dostosowanych podjazdów, no i finalnie po co robić dla jakiś tam pojedynczych przypadków. Natomiast mam poczucie, że przestrzenie wspólne w mieście powinny być dostępne dla każdego, bez wyjątku i ograniczeń, a ci, którzy mają ochotę na góry, niech je zdobywają, ale wtedy dokładnie wiedzą, że muszą więcej i mocniej. Albo trafiają na Szerpów Nadziei.

Silna słaba wola

Projekt Szerpowie Nadziei wpadł mi w oko ponad rok temu. Pewnie zadziałały też znienawidzone algorytmy, bo góry zawsze nas interesowały, choć od kilku lat musieliśmy odpuszczać tę aktywność lub realizować ją w ograniczonym zakresie. Szukaliśmy opcji i mamy znajomych, którzy organizują eskapady po szlakach osobom z niepełnosprawnościami. Teraz też wiem, że na terenach górskich działa wiele organizacji, które aktywnie promują taką turystykę, ale na dzikiej północy nie jest o tym głośno.

Rok temu bardzo mocno szerpowie wypłynęli medialnie. To oczywiście dużo pracy, ale też okazja, by pomysł trafił do tych, którzy nawet nie pomyśleli, że można. Już wtedy widziałam, że będę nas zgłaszać, ustawiłam budzik na godzinę uruchomienia formularza i poszło. Liczyła się przede wszystkim kolejność zgłoszeń. Potem się posypało. Gdy na nartach złamałam rękę i okazało się, że jest konieczna operacja, myślałam, jak ogarnę życie z młodym w miejskiej dżungli ze schodami.

W dniu zabiegu dostałam informację, że dostaliśmy się do projektu i pierwszy weekend września spędzamy z szerpami na szlaku w Tatrach. I choć nawet teraz mój stan jest daleki od dobrego, to przecież odpuszczanie nie leży w mojej naturze. I takich, którzy codziennie nie odpuszczają, było wtedy kilkuset.

Szerpowie to zmiana myślenia

Jak można się domyślać, ten jeden weekend dodał skrzydeł. To nie jest tak, że nie bałam się lecieć z Młodym na drugi koniec Polski, bo przecież wykrzaczyć się mogło wszystko w misternie przygotowanym planie. To też nie jest tak, że nie było mi przykro, gdy przeczytałam, że my sobie jedziemy w góry, a inni rodzice dzieci z niepełnosprawnościami trzy razy oglądają stówę przed wydaniem, choć nikt nie zapytał, za co tak realnie płaciliśmy. To też nie jest tak, że znajomi, chwaląc się w swoich miejscach pracy, że jest taka akcja, nie usłyszeli, a po co takich ludzi ciągać po górach. A ile rzeczy nie padło, bo się ktoś ugryzł w coś.

A tymczasem jeden wrześniowy weekend był w Tatrach pomarańczowy. To 6 szlaków, ponad 500 osób – skarbów, opiekunów, szerpów, wolontariuszy, cała machina logistyczna, sponsorzy i atrakcje, a przede wszystkim energia, którą nie da się nie zarazić. I nawet gdy pomyślałam, że nie za bardzo mamy jak wrócić i na głos powiedziałam, że najwyżej tu zostaniemy, to od razu pojawiły się rozwiązania. Tak jakby okoliczności sprawiały, że małe problemy w perspektywie wielkiej góry i jeszcze większych serc po prostu znikały.

Mamy dwadzieścia wózków i kilku intelektualistów

Nic dziwnego, że z naszymi szerpami polubiliśmy się bardzo. Zbliża droga, nie zawsze prosta, kroki, godziny, wspólne cele i ten jeden nie taki mały skarb, który kradnie serca i śpiewa przez pierwszych dziesięć kilometrów, bo na szczęście potem nie ma już siły. Zbliża też zrozumienie dla niepełnosprawności tak dalekie od użalania się, roszczeniowości, cedowania opieki czy też nadopiekuńczości. Sama dość szybko tam pozbyłam się syndromu matki i oddałam wózek. Było zdecydowanie lżej.

Szerpowie mają serce i dystans. Intuicyjnie wiedzą, jak odpowiedzieć na potrzeby, pytają i słuchają. Dają z siebie wszystko, są kompetentni, przygotowani fizycznie i emocjonalnie, a także dbają o to, by także na poziomie języka nie szufladkować, ale też nie poniżać. Zachwyciło mnie hasło „intelektualiści”, wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi, a jednak nic nie było za bardzo ani za mało. To dlatego można było się poczuć tam bezpiecznie nie tylko na poziomie zdobywania gór, liczenia kilometrów czy chodzenia szlakami. Na wszystko musiał być czas. Zdecydowanie więcej czasu niż u zdrowych osób, ale nikt nie odważył się nas popędzać, być może dlatego, że w grupie siła jakkolwiek to brzmi. Próbowali się turyści kłócić o naszą toaletę, ale im nie wyszło. Są przecież sytuacje, gdy wszyscy chcą mieć pierwszeństwo, a wózka nikt jakoś nie chce. Takich podjazdów jak w Elblągu też nie.

Ponieważ, są miejsca dla wybranych, które być może nawet pozostaną w sferze marzeń, ale są też takie, które muszą być dostępne dla każdego. I o to jest ten bój.

Czego nauczył mnie ten weekend? Tego, że świat należy mierzyć marzeniami i je sukcesywnie realizować. Okazuje się to trudniejsze w mieście i na płaskim. Jest wielu opiekunów, którzy zarażają swoje starsze i młodsze pociechy pasjami, podróżami czy sportem. Bo tak naprawdę niewiele nas różni od statystycznych rodzin. Być może tylko priorytety mamy nieco bardziej wygórowane.

Dziękuję Kasia, Andzia, Łukasz. Jeszcze wrócimy!

Możesz Olgierdowi przekazać swoje 1,5% lub wpłacić darowiznę na konto:

Fundacja Pomocy Osobom Niepełnosprawnym „Słoneczko”
Stawnica 33A
77-400 Złotów

KRS: 0000186434

Spółdzielczy Bank Ludowy Zakrzewo
Oddział w Złotowie 89 8944 0003 0000 2088 2000 0010

Darowizny w EUR:
76 8944 0003 0000 2088 2000 0050
Darowizny w USD:
97 8944 0003 0000 2088 2000 0060
dla wpłacających z zagranicy kod SWIFT (inaczej zwany BIC):
GBW CPL PP
kod kraju:
PL

tytuł wpłaty: Olgierd Klucznik 557/K

Dziękuję!