Zżymam się ostatnio na słowa akceptacja, tolerancja, równość, empatia. Hasła, że trzeba zauważyć potrzeby innych. Posty ze zdjęciami chorych dzieci lub filmiki z tym, jak osoby z niepełnosprawnościami pokonują przeszkody. Bo ich celem jest wyłącznie to, byśmy sami pogłaskali swoje ego, poczucie winy. Nadali życiu jakiś głębszy sens. W praktyce częściej pokazujemy język albo trzeci palec. Choć teraz to już przecież bardzo parlamentarna zagrywka.
Może lepiej nie widzieć
Akceptacja dla inności nie powinna być hasłem na koszulce ani kolorem na torbie czy nakładką na profilowym. To jest taka codzienność, gdy osoba na wózku nie przykuwa spojrzeń, gdy para homoseksualna nie wywołuje śmiechu, złości czy hejtu, gdy obcokrajowcy nie stają się obiektem drwin i agresji. No właśnie „obiektem”. To, co się dzieje teraz w mediach, na ulicach czy też w rozmowach w pewien sposób sprowadza każdą inność do poziomu przedmiotu. Odczłowiecza. Nazywa ideologią, problemem, trudnością z którą trzeba sobie poradzić najlepiej przez jeszcze szczelniejsze zamknięcie granic, szkół, ograniczenie informacji, a wręcz budowanie negatywnego obrazu. Zastanawiam się, jak się to wszystko ma do chrześcijańskiego przykazania miłości. Bo przecież nie chodzi o empatię lecz o zwykłą ludzką przyzwoitość, która już nieraz zawiodła i zawsze źle się to kończyło.
Pokaż mi swój język, a powiem ci, kim jesteś
Kilka dni temu siedzieliśmy na plaży w Świnoujściu. Jest kładka, którą można dojechać mniej więcej do połowy piasku, a to już dużo. Zaparkowaliśmy na końcu. Młody w wózku. My usiedliśmy niżej, więc nie do końca zdawałam sobie sprawę, co się dzieje za nami. Do czasu, gdy nie usłyszałam, jak pewna kobieta strofuje dziecko. Nawet pomyślałam przez chwilę, że nasze, więc się odwróciłam, by zapytać, o co chodzi. Jakie było moje zdziwienie, gdy usłyszałam, że podszedł do Olgierda mały chłopiec i jak młody spojrzał na niego z automatycznym uśmiechem numer trzy i oczywiście ślinotokiem, to brzdąc pokazał mu język i uciekł. Zareagowała obca osoba. Więc i rodzice się zainteresowali. Chłopiec miał przyjść i przeprosić. Podobno rękę miał podać się przedstawić, ale to już było za dużo. Nie wiem, ile z tej lekcji zrozumiał, ale sądzę, że tylko tyle, by nie dać się złapać. Że do takich osób nie wolno. Jakby do innych było przyzwolenie. A przecież najłatwiej uderzyć w słabe ogniwo. I nie oszukujmy się, że spora część z nas pokazałaby innym język, palec lub pięść, ale niektórych hamuje wychowanie lub przyzwoitość. Do czasu. Nie wychowujemy bowiem w duchu równości. I dlatego każda inność budzi śmiech, litość, agresję, bunt. A przecież właśnie ona sprawia, że jesteśmy ludźmi.
Cena godności
Najbardziej w tym wszystkim cieszę się, że Młody jest tak pozytywnie nastawiony do świata i permanentnie szczęśliwy, że nawet dziwne teksty, spojrzenia czy zachowania go po prostu nie robią. Nie przerywają mu pogody ducha. Z zasady jeszcze pewnie wyciągnąłby oślinioną rękę, by się przywitać. Niektórzy jednak tej świadomości mają więcej i bolą ich zachowania innych. Pewnie trudno w to uwierzyć, że zdarzają się teksty za plecami, że „nie mam nic przeciwko osobom starszym i niepełnosprawnym, ale nie będę w ich towarzystwie jeść i spędzać czasu”. Cóż, ja też nie miałam nic przeciwko, że państwo sobie wyszli. Ale przecież wiemy wszyscy, jak potrafimy być okrutni. I usprawiedliwiamy się, że to przecież nie jest celowe, tak wyszło i przecież nic się nie stało. Nic nikomu nie urwało. Poza godnością.
Wakacyjne bon ton
Teoretycznie po urlopie powinnam rzygać tęczą, przeglądać zdjęcia, czy też tworzyć wspomnienia. Było dobrze, momentami ciężko i nie chodzi o ilość górek, trudnych szlaków czy też temperaturę. Każde wakacje są pewną przeprawą. To nie jest tak, że wyjeżdża się tam, gdzie się mocno chce i robi się to, na co ma się ochotę. Zawsze dzieci weryfikują plany, a w przypadku wózka dochodzą jeszcze inne okoliczności. Dlatego nastawiamy się nie na wysokie Tatry czy klimatyczne Bieszczady lecz na dość bezpieczne objazdowe wakacje, które pozwalają odkryć wiele miejsc niekoniecznie z pierwszych stron turystycznych katalogów. Zresztą dla osób z niepełnosprawnościami takich się nie przygotowuje, choć wiem, że w wielu regionach Polski są przewodnicy specjalizujący się w turystyce „specjalnej”, a w internecie znaleźć można kilka fajnych stron poświęconych aktywnemu wypoczynkowi na wózku, o lasce, z szeroko pojętą niesprawnością. Zwiedzanie kraju na swoich zasadach ma jednak swoje wielkie plusy, szczególnie że młody nie we wszystkich okolicznościach czuje się dobrze i to też daje coraz mocniej odczuć.
Jak nas widzą?
Osoby z niepełnosprawnościami są już jakimś widocznym elementem codzienności. Mijamy ich na ulicy, w komunikacji miejskiej, u lekarza, a także na różnego rodzaju wydarzeniach. Tu wiele się zmienia, powoli – ale jednak. Zostawiamy pewne pole, bo jesteśmy wspaniałomyślni, a potrzebujący muszą też zrobić zakupy, oczekują kultury, dostępu do aktywności sportowej czy też dostosowań na poziomie chociażby infrastruktury. Ot taki nasz humanitaryzm. Nieco gryzą w kieszeń informacje, że dzieci z niepełnosprawnościami dostały wyższe bony turystyczne, a atmosferę podkręcają także wyobrażenia na temat świadczeń. Tolerujemy chorych w reklamach społecznych i oczywiście w czasie zbiórek, bo lubimy pomagać. Ale bez przesady.
Nie w czasie urlopu!
To burzy ładny obrazek, na który pracowaliśmy rok, układaliśmy od miesiąca i chcemy sprawiać wrażenie jacy jesteśmy fajni, wyluzowani, bogaci między budką z piwem, lodami, afrykańskimi warkoczykami czy bułką ze śledziem. Może generalizuję, ale trochę tak to wygląda z perspektywy matki pchającej wózek z euforycznie krzyczącym dziesięciolatkiem. Tym głośniejszym, im więcej się dzieje. On ma naprawdę radochę, ja uodporniłam się na spojrzenia i słowa.
Rybka czy akwarium?
Wakacje z wymagającym dzieckiem wymuszają inny sposób spędzania czasu. Poza tym trzeba mocno też myśleć o sobie, bo to jednak – jakby na to nie patrzeć – to też urlop. A właśnie w tym czasie frustracja atakuje najmocniej. Jest też dużo śmiechu. Olo dostał dwie dychy na lody od panów z Ukrainy. I nie było sposobu, żeby im odmówić. Nie wyrzucono nas z restauracji, choć Młody zrobił tam jedną ze swoich popisowych akcji połączonych z krzykiem, szarpaniem, płaczem i histerią. Obsługa wykazała się bardzo dużym zrozumieniem, a klienci nie zjedli – nas, bo obiady pochłonęli. Choć kto tam wie, czy nie mieli na to ochoty. I choć nie zawsze wiem, o co mu chodzi, to staram się odpowiadać na potrzeby, rozumieć, ale jednak wyznaczać granice.
Choć pokazywanie świata takiemu dziecku bywa trudne, to jednak jest jedną z opcji, która może kiedyś pozwoli mu w miarę samodzielnie żyć. A jak nie, to będzie miał co wspominać.