Najgorzej śmierdziała rybna z odpadów
po wczorajszym obiedzie i tego,
co udało się babci zdobyć. Musiało być dużo
i do końca. Nad tą zupą siedziałam cztery godziny,
doprawiając łzami wielkimi jak grochy.
Co jakiś czas nad głową trzaskała mokra ścierka,
więc zapadałam się głębiej. Z twarzą coraz bliżej
zimnego talerza z niebieskimi kwiatkami.
Nie słuchałam krzyku.
Miałam napuchnięte jedzeniem policzki i modliłam się,
by nie wypluć, bo wtedy trzeba będzie zjeść to jeszcze raz.
Wszystko się mieszało, a palce wbijały boleśnie w stół.
Kolejne dodatkowe kilogramy i wyzwiska na podwórku
były niczym w porównaniu do drewnianej łyżki, która skutecznie
zmuszała do otwierania buzi i połykania czegokolwiek.
Z książki „_winna”, Głogów 2021