Wyjazd na turnus w tym roku to była jakaś przeprawa. Oczywiście bardziej się cieszyłam niż bałam, bo i tak jeden intensywny cykl nam wypadł pod koniec marca, a Młody jak powietrza potrzebuje wielostronnej rehabilitacji. Z drugiej strony czułam się jak dzikus. Nie umiałam się zorganizować, nie wiedziałam jak się spakować, czego będę potrzebować. Chodziłam po sklepie w namordniku oczywiście i wlepiałam oczy w regały. I nic z tego nie wynikało. Kawa. Na pewno musi być kawa. Woda i pieluchy. I po prawdzie, miałam rację. Mam poczucie, że kilka miesięcy w domu z wyjściem do sklepu tylko po to, co ważne i niezbędne, bez wyjazdów i rekreacji, spotkań i innych fajerwerków nieco osłabiły wysoki poziom organizacji, zaradności i pewności siebie.
Moje dwa tygodnie
Ale jesteśmy. W sumie jutro już wyjeżdżamy i tak, jak się bałam, że Młody nie da rady, to on chyba może góry przenosić i nie wiem, kiedy się doładowuje. Ja też zrealizowałam swój plan. Wzięłam oddech. Nie chodzi o to, że wentylem leżałam do góry, ale dałam sobie przyzwolenie na brak pośpiechu i na spokój. Dałam sobie prawo do tego, by mieć czas, nie działać na milion procent i odpuszczać rzeczy, które nie do końca mi leżą. Zadbałam trochę o siebie. Gdyby jeszcze snu było więcej, to już raj. To oczywiście nie jest tak, że nie ganiałam Młodego i z Młodym na zajęcia, nie łapałam chwili na małą czarną i nie biegłam z koni na basen, a potem na jedną, drugą, dziesiątą terapię. Ale raczej o to, że nie miałam spiny, że wiedziałam, po co jadę i czego oczekuję od terapeutów. A mój spokój przełożył się na Olgierda. I jak się bałam buntów, histerii, kryzysów, zmęczenia, to żyjemy w pełnej symbiozie, w rytmie ustalonym przez grafik i pory posiłków.
Turnusowa jazda
Często muszę ludzi prostować, bo wydaje im się, że jestem na wczasach. Ja tego nie usłyszałam, ale moi znajomi tak, więc i może o nas też tak mówią, że wydajemy 1% na wypoczynek i jakieś przyjemności. Nic bardziej mylnego. I muszę powiedzieć, że nie wytrzymałabym jednego dnia takiej terapii, jak tu dzieci mają przez kilkanaście dni. Codziennie. Bez litości. Kiedyś nawet myślałam, że jak będę bliżej Poznania czy innych miejscowości, to będzie okazja do tego, by spotkać się z jakimiś znajomymi z terenu, ale szybko mi przeszło. Kto by chciał przyjechać w takie miejsce i patrzeć na tyle ludzkich nieszczęść. Choć paradoksalnie wydaje mi się, że te maluchy i starszaki często są szczęśliwsze od zdrowych rówieśników. Rodzice nie zawsze. Z zasady więc nie porównuję dzieci, bo tak się nie da, bo to krzywdzące, bo to do niczego nie prowadzi.
Siatki, kratki, centyle, numerki
Najczęściej rozmowę z terapeutą rozpoczyna się od tego, że opowiada się, co dziecku jest, nad czym się pracuje. Łatwiej jest, gdy rehabilitant zna „pacjenta” i już z nim pracował. Czasem wraca się do okresu prenatalnego, diagnoz, zaburzeń, metod leczenia i terapii. Dużo tego. Bo w tym miejscu każdy ma coś. Każdy powinien być wpisany w jakąś jednostkę chorobową, która dodatkowo ma numer, bo to ułatwia całą sprawę. Poza tym starsze muszą mieć jeszcze stopień niepełnosprawności, bo wtedy im się coś należy a coś nie. U młodszych najczęściej się określa, czy są niskofunkcjonujące, czy wysokofunkcjonujące. I konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy, co to tak naprawdę znaczy i jakie (ta łatka) ma przełożenie na życie dziecka, jego terapię czy edukację. A może po prostu chodzi tylko i wyłącznie o to, jak jest w stanie dostosować się do naszych norm, oczekiwań, społecznych czy szkolnych wymagań. Bo wszystko musi być nazwane, ocenione, zaklasyfikowane. Jakby dziecko było tylko rubryką w tabeli. Stąd opinie i orzeczenia, zalecenia Poradni, które (z całym szacunkiem) większość nauczycieli ma w dupie. I moje ulubione dys-, a-, nie-.
Orka na ugorze
Choć zdarza się, że praca na turnusie to jest droga przez mękę okupiona wieloma łzami, potem i płaczem, a nieraz histerią, to efekty widać. I właśnie dlatego wydaje się ogromne pieniądze na takie wyjazdy najlepiej kilka razy w roku. Rodzice też mają swoje potrzeby. Większość się integruje, zawiera nowe znajomości, dowiaduje się nowych rzeczy, wymienia informacjami i rozmawia o swoich problemach, lękach i planach. Mnie to nie bawi, bo nie mam potrzeby przypadkowych integracji. Czasem sobie myślę, że to dla innych ważne, bo może nie mają z kim pogadać, a teoretycznie może tylko drugi rodzic chorego dziecka jest w stanie zrozumieć. Bo jesteśmy nieco wykluczeni, niewidzialni, wytykani, zbyt tacy i owacy. Staram się nawet nie marudzić, że codziennie jest impreza na korytarzu do późnych godzin nocnych, choć nie ukrywam, że w tym aspekcie brakuje mi empatii, że niektórzy może chcą po prostu w spokoju i ciszy odpocząć. Fantasmagoria. A może to wina tego, że mam pokój w fatalnym miejscu. Nie marudzę. Następnym razem poproszę o inny.
Rozgrzeszam się!
Pobyt tu właśnie w tym dziwnym roku uświadomił mi, że cały czas tkwię w poczuciu winy. Jeśli pracuję, to myślę sobie, że przecież powinnam poświęcić czas dziecku. Jeśli jestem z nim, to już zastanawiam się, co muszę ogarnąć w domu. Każdy projekt jest wyrzeczeniem, bo przecież można zrobić w tym czasie wiele innych rzeczy, a doba jednak ma swój koniec. Mam wyrzuty sumienia, że piszę, a potem przychodzi czas, że żałuję, że nie tworzę, bo coś innego zaprząta moją uwagę. Nawet spacer po Młodego zająłby mniej czasu, gdybym pojechała autobusem, oszczędzam czas, ale tracę kondycję. Nie da się być wszędzie i zrobić wszystkiego. Nie da się zadowolić wszystkich, a przez to ciężko jest osiągnąć zadowolenie z siebie. Takie katharsis, które ciężko się osiąga, dopóki ktoś nie pogłaszcze i nie pochwali. Ale o tym innym razem!