Od kilku miesięcy kibicuję koleżance w pracy nad książką. Ostatnie tygodnie to bardzo intensywna redakcja i korekta, ponieważ już za moment wyjątkowe wydawnictwo ujrzy światło dzienne. Na pewno o tej książce jeszcze tu przeczytacie, a ja jeszcze nie zdążyłam napisać posłowia. Ale przyjdzie i na to czas. Książka jest o kobietach, wychowaniu do kobiecości, historii, niewidzialnych niciach, które łączą kolejne pokolenia, a jej formuła i specyfika przekładu połowy treści sprawiają, że mam poczucie wysoko postawionej poprzeczki. I to dobrze. Szczególnie teraz. I tak, jest to książka feministyczna. Tak, będzie zmuszać do refleksji. Tak, będzie się do niej wracać, bo choć mocno osadzona w klimacie lokalnym to jest głęboko uniwersalna. Nie byłabym sobą, gdybym nie wybiegała w przyszłość i nie myślała już o tłumaczeniach czy też wywiadach z kolejnym pokoleniem elblążanek, które rośnie.
„Elblążanki” Agnieszki Kopczyńskiej poruszyły we mnie wiele strun. Nie wszystkie te poruszenia były z natury przyjemne, a kilka z nich chodzi mi po głowie i nie pozwala spać. I wcale nie są to przecinki. Wiele uwagi bohaterki książki poświęcają pewności siebie, temu, w jaki sposób kształtuje ją dom, relacje, historia czy też wykształcenie i praca – a wraz z nią pieniądze. O ile pewność siebie, tak mocno podkreślana przez psychologów, coachów i świadomych rodziców powinna być wartością dodaną i trzeba naprawdę się przyłożyć, by niemalże od samego początku i na każdym etapie tę cechę wspierać i kształtować, o tyle w słowniku synonimów większość wyrazów ma charakter pejoratywny. Odwołuje się do tych aspektów, które piętnujemy. Szczególnie u dziewczynek, bo choć jakbyśmy mocno o to nie zabiegali, to one powinny, a chłopcy mogą.
Na samym szczycie ciekawych synonimów znalazło się: impertynencka, arogancka, nieposłuszna, oporna, rozwydrzona, wyniosła, wyzywająca, zarozumiała. I oczywiście znajdziemy również takie elementy, które odwołują się do pozytywnych aspektów, takie jak odważna, inteligentna, rezolutna czy wielka, ale statystycznie jest ich zdecydowanie mniej, relatywnie rzadziej ich używamy. Pewność siebie podobno przydaje się na co dzień i pozwala zawalczyć o własne „ja” na polu prywatnym, rodzinnym czy zawodowym. Jednakże, jak pokazują różnego rodzaju badania, niezmiennie mamy problemy z dookreśleniem siebie, postawieniem granic, a z drugiej strony z budowaniem własnej drogi niezależnie od tego, czy będzie ona kręta, pod górkę czy też w zupełnych ciemnościach. Może właśnie dlatego tak ważne są kampanie takie jak chociażby „Dziewczynka pełna mocy”, by z wielką precyzją dobierać określenia tak, by budowały, a nie niszczyły. I o ile niezwykle ważne są w stosunku do innych, to najistotniejsze są wtedy, gdy siebie samookreślamy.
Żeby w dowolnym momencie móc wstać i wyjść tymi drzwiami, którymi weszłaś
To słowa jednej z bohaterek wspominanej książki. Zostaną we mnie na długo. Wiem już, że zmiany w życiu są potrzebne i niezależnie od tego, czy chcemy wszystko rzucić, czy decydujemy się zostać, to ponosimy ryzyko. To, ile dróg mamy przed sobą, determinuje poziom możliwych strat. Im więcej ludzi jest obok nas i im bardziej angażujemy się w różnego typu działania, tym częściej jesteśmy skazane na wielki sukces lub druzgocącą porażkę. W pewnym momencie nie da się już przełknąć wszystkiego bez konsekwencji. Katarzyna Nosowska napisała, że „niska samoocena chętnie się brata z chorobliwą ambicją”, więc na dobrą sprawę łatwo jest znaleźć kogoś, kto odwali za nas czarną robotę, będzie karmił się słowami o tym, jaki jest świetny i dalej dawał z siebie zawsze ponad normę. Znacie to? Ja znam. Wydawało mi się nawet, że skutecznie się wyleczyłam z pewnych zachowań autodestrukcyjnych, ale okazuje się, że nie. W imię idei można dalej się poświęcać dla kogoś, zaniedbując rodzinę, pracę, relacje itd. W praktyce przecież jest oczywiste, że zostaniemy z ręką w nocniku bez nawet dziękuję „za free”. Problem polega na tym, że w taki układ najczęściej dają się wmanewrować kobiety, które czują, że stale muszą udowadniać swoją wartość i budować pewność siebie. Jedna osoba może sprawić, że poczujesz się jak gówno i potrzebujesz potem kilku dobrych przyjaciół i pozytywnych chwil, by wyjść na prostą, by zrozumieć, że nie jesteś gównem. Potem jeszcze trochę czasu, by powiedzieć sobie to na głos. By wypluć.
„Elblążanki” są dla mnie lekcją późnego dojrzewania do tego, by odnaleźć tę pewność, która może niekoniecznie jest pozytywna w tym wymiarze, jaki wszyscy by chcieli widzieć, ale sprawia, że czuję się ze sobą dobrze.