Ludzi tak naprawdę nie interesuje, co się u ciebie dzieje. Tym bardzo nie interesują ich twoje problemy i z pewnością nie zamierzają poświęcać czasu na szukanie drugiego czy trzeciego dna. Tak jest prościej. Zaspokajamy potrzebę empatii oraz stwarzamy wrażenie.

Od jakiegoś czasu staram się w ogóle nie mówić, że coś jest nie tak. I w gronie znajomych na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, z którymi mogę porozmawiać i w drugim zdaniu nie usłyszę nieśmiertelnego: „bo ty…”, „to twoja wina, bo…”, „musisz”. Co prawda, nawet gdy nie mówię, to i tak wokół narastają domysły i pojawiają się złote rady. W końcu wszyscy są specjalistami od gadania, a niewielu jest do działania.

Nienawidzę słowa „musisz”

Doprowadza mnie do szewskiej pasji, zarówno jeśli chodzi o aktywność okołozawodową, jak i życie towarzyskie czy też zrobienie zakupów. „Nic nie muszę” – mogę, bo to mój wybór. Coraz więcej rzeczy staje się więc wyborem, nawet jeśli dla innych są rzeczą niepojętą. Coraz częściej nie bronię już nawet tego wyboru, bo przecież i tak rzadko jesteśmy nastawieni na odbiór, chodzi tylko o nadawanie.

Ciocia „złota rada”

Z wielką lekkością wypowiadamy się na temat innych ludzi – komentujemy poglądy, związki, sposób wychowania dzieci czy też ubierania się i pracy. O ile te aspekty w jakiś sposób nas dotyczą, to jest to do przełknięcia. Wszak lepiej żyje się życiem innych, choć niewygodnie chodzi się w ich butach. Ale do tego stopnia bliskości i wtajemniczenia nikt nie dociera. Najłatwiej się więc komentuje i dobrze by było, żeby to zostało za plecami. Powierzchowność relacji widać w mediach społecznościowych, gdzie rządzą lajki, memy, gify i nawet posty o depresji i prośby o pomoc ulegają spłyceniu. Nie wchodzimy w szczegóły, bo to tego potrzeba czasu i bliskości – a to towary deficytowe.

Być może z psychologicznego punktu widzenia powinniśmy w taki sposób zadbać o siebie, od razu mówić, co nas boli, nie dręczyć się gromadzonymi trudnościami, nie łykać, tylko wypluwać. Być może to jest zdrowsze, o ile uda się nam zmyć się, zanim nasz rozmówca otworzy usta. Moje doświadczenia bazują pewnie na aspekcie zadowalania wszystkich wokół oraz skrajnym perfekcjonizmie i potrzebie stałej kontroli. Może to szczęście innych miało prowadzić do autospełnienia. Nie ta droga i dojrzewam do zmian. Ale im częściej mówię i pokazuję, że coś mi się nie podoba, słyszę, „to twoja wina, bo…”. Im bardziej staram się uciec od poczucia winy za coś, tym chętniej znajomi starają się mnie w nie wrzucić. Na zasadzie nie wolno już pokazywać niezadowolenia, smutku i rozczarowania, bo to summa summarum „ty do tego doprowadziłaś, przyzwyczaiłaś do stanu obecnego, a my nie zaakceptujemy zmian w tobie.”

Tupanie nogą boli także tupiącego

Szczególnie gdy ma się cienkie podeszwy, niepodkute buty i nie ma w nikim oparcia, a czasem przecież traci się równowagę. Ludzi przecież nie interesuje, że jest ci źle, a tym bardziej, że oczekujesz zmiany w nich. Dlatego nie mówię i powoli odcinam te pętelki w gorsecie, które nie pozwalają oddychać. To będzie dla wielu osób niezrozumiałe, bo zaburza poczucie bezpieczeństwa czy też konkretne uwarunkowania, w których funkcjonujemy. Sama dobra rada, która rozpoczyna się od fraz: „bo ty…”, „to twoja wina, bo…”, wpędza osobę z problemem w jeszcze większe poczucie winy. A przecież jest ono już wystarczająco duże, skoro sama sobie nie radzi. Skoro prosi o pomoc, skarży się, kłóci, a czasami tylko trzepie drzwiami i talerzami. Skoro to, co się dzieje, jest winą tylko jednej osoby, to najłatwiej na jej karb zrzucić całą odpowiedzialność. A to chyba nieco nieuczciwe. Kurczy mi się lista osób, z którymi chcę naprawdę porozmawiać, którym chcę poświecić czas i uwagę, bo wiem, że na to samo mogę liczyć z ich strony. Bo przyjaźń wymaga uważności i empatii, a na to stać niewielu.

Nie przyjmuję więc porad dotyczących małżeństwa od rozwodników, wychowania dzieci od bezdzietnych, rehabilitacji i terapii od opiekunów dzieci zdrowych.